Dobrze napisane, ze słusznym zwróceniem uwagi na, jako główną przyczynę, rozprzestrzeniania się choroby, opłakany stan środowiska naturalnego. Dlatego również uważam, że winne zaistniałej sytuacji są zniszczone i zanieczyszczone rzeki a przez to strefa przybrzeżna wód bałtyckich. Jak to trafnie ująłeś do zakażeń dochodzić może w warkoczach wysłodzonej wody. Pytanie, dlaczego dzieje się to na jesieni?
Latem praktycznie niemożliwością jest spotkać chore trocie czy łososie. Mam na to swoją teorię. Przy masowym przedtarłowym grupowaniu się ryb i podekscytowaniem bliskimi już godami, dochodzi pomiędzy nimi do "walk" i ocierania się (ma to miejsce w morzu, w strefie przyujściowej jak i w rzece) a w ich wyniku, niszczenia lub naruszenia warstwy ochronnej w postaci śluzu. Dodatkowe zagrożenia to otarcia od sieci czy stosunkowo bardzo częste na niektórych rzekach kontakty z kotwicami szarpakowców czy urazy powstałe w czasie pokonywania przeszkód wodnych. U takich bardzo zranionych ryb choroba rozwija się najszybciej. Duże znaczenie ma też stres związany ze zmianą środowiska ze "słonego na słodkie", co odbija się na ich układzie odpornościowym. Ktoś powie, takie procesy zachodziły w organizmach ryb wędrownych od wieków. Prawda jednak jest jedna, że nie w tak zdegradowanym środowisku wodnym jak obecnie. Moim zdaniem znaczny wpływ na stan cieków ma intensywna gospodarka rolna. Gospodarka, jakiej nie było w Polsce nawet w okresie jej tzw. rozkwitu, czyli promującej rolnictwo "komuny". Wystarczy, że warstwa ochronna śluzu ryby zostanie naruszona i przy tak nasyconej różnymi bakteriami wodzie mamy przyczynek zakażenia np. wrzodzienicą lub innymi chorobami skóry. Dlaczego wspomniałem o jesieni i zwracam na to szczególną uwagę.
Właśnie w tym okresie dochodzi do masowych nawożeń gleby różnego rodzaju nawozami mineralnymi czy naturalnymi np. rozcieńczoną gnojowicą, obornikiem czy najgorszymi, bo tanimi i często stosowanymi w nadmiarze tzw. polepszaczami ziemi, czyli w ogromnym skrócie mączką kostną lub utylizowaną w ten sposób padliną zwierzęcą. Coraz częściej stosuje się również
nawozy niekonwencjonalne, czyli pochodzenia komunalnego lub przemysłowego. Przy intensyfikacji produkcji rolnej i łamaniu zasad kultury uprawy oraz nastawieniu się głownie na gospodarkę towarową (przeznaczenie w całości artykułów na sprzedaż dla innych odbiorców - "my tego przecież jeść nie będziemy" ) i jesiennych warunkach aury sprzyjających masowemu spływaniu w/w nawozów do rzek rodzi się problem w postaci nieprzewidywalnej wcześniej zachorowalności dwuśrodowiskowych ryb wędrownych, nieodpornych na zastane warunki, bo tylko okresowo w nich przebywających.
Dlaczego o masowym występowaniu chorób skóry mówi się w przypadku rzek, gdzie mają miejsce masowe zarybiania ich przyujściowych odcinków smoltami. Może takie rybki przebywając bardzo krótko w wodzie słodkiej (już czystszej w okresie wiosennym) nie nabywają zwiększonej odporności i one najszybciej zapadają na choroby i później przenoszą je na ryby z tarła naturalnego czy zarybień "larwalnych". Z tego wniosek, że faktycznie należy zarybiać wylęgiem z niezaabsorbowanym woreczkiem żółtkowym. Rybki takie są dwa sezony w rzece i mogą zdążyć z nabraniem tej odporności (traktuję ten okres jak coś w rodzaju "naturalnej"
szczepionki, mam nadzieje, że wiecie co mam na myśli).
Jeszcze raz powtarzam jest to teoria a potwierdzenia jej będę szukał w tym i następnych sezonach na jednej z rzek pomorskich.
Krzysztof Inny, oczywiście baczny

obserwator ale nie ichtiolog.
