Popularność łowiska zagrożenie czy pozytywna lokomotywa rozwoju wędkarstwa?
- Utworzono: środa, 06, styczeń 2010 19:26
- Odsłony: 3039
Trochę mnie to dziwi, bowiem dziś dziecko w przedszkolu wie, że podstawą dobrego biznesu jest reklama. Tylko, że my, Polacy, mentalnie w wielu sferach nadal tkwimy w minionej epoce. Chcielibyśmy dobrobytu, jak społeczeństwa krajów wysoko rozwiniętych, ale nie potrafimy się pogodzić z faktami, które ten dobrobyt wygenerowały. Nigdzie na Świecie, gdzie wędkarstwo generuje ogromne dochody dla gospodarki, tak, tak, GOSPODARKI, nie jest ono tanie, ani powszechnie dostępne. W USA w 2006 roku wędkarstwo wygenerowało 125 miliardów dolarów!!! To ograniczanie dostępu wcale nie znaczy, że łowi tam mniej wędkarzy. Badania socjologiczne wykazują, że około 10% populacji ludzkiej interesuje się wędkarstwem. W Stanach wędkowało w 2006 roku 36 milionów ludzi. Tylko, że nie wszyscy łowią na łowiskach ryb szlachetnych, gdzie licencje są drogie i ilość jednocześnie łowiących, jak i zabieranych ryb, ograniczana. W Polsce wg oficjalnych danych, wędkuje około 700 tysięcy. Myślę jednak, że w naszym kraju ryby łowi znacznie więcej ludzi, na poziomie zbliżonym do ogólnej średniej światowej, około 3 milionów, tylko znakomita większość łowi bez opłat dla PZW (morze, łowiska prywatne) lub wręcz nielegalnie. Przyczyn jest kilka, najważniejsza to wpojenie społeczeństwu przekonania, że wędkarstwo to „gorsze” hobby , zaś łowiący to bezwartościowe „gumofilce”, że wody to studnie bez dna, z których można brać ile się chce itp. Przede wszystkim jednak znakomita większość samorządów nie ma świadomości, jak dochodowym dla całej społeczności biznesem może być wędkarstwo. Ta sama mentalność cechuje, niestety, wielu działaczy PZW, stąd nadal kreowane nastawienie na „nijakość” za parę groszy. Widać to po krytycznym podejściu do prób ekonomizacji gospodarki niektórych okręgów, po niechęci do łowisk specjalnych czy wszelkich ograniczeń typu wymiar, limit, okresy ochronne, czy najbardziej na Świecie opłacalne, łowiska specjalne. Z tych również powodów nie widzę rychłej szansy na wprowadzenie łowiska specjalnego na Inie, gdyż większość się na to nie zgodzi. Tu taka mała ciekawostka. Losy wędkarstwa ryb szlachetnych wcale nie są w rękach tych, którzy je uprawiają. Dzięki stawianiu na „nijakość” o łowieniu ryb szlachetnych decydują w naszym kraju głosy tych, którzy preferują spławik, grunt a, nierzadko, również „mięsne” podejście do wędkarstwa. Nie jestem żadnym ortodoksyjnym „no killowcem”, ale zwolennikiem umiaru w zabieraniu ryb. Tylko tam są rybne wody, gdzie większość ten umiar respektuje. Tam również społeczności lokalne same dbają o ochronę zasobów, mając świadomość, że „kury złoto nioski” się nie zabija.
Ale wróćmy nad Inę. Absolutnie nie zgadzam się z obawami o zadeptanie tej rzeki przez łowców troci. Zadeptywana to Ina jest na odcinku nizinnym, co widać gołym okiem. Ponad 50 kilometrów trociowej Iny wizytowanej przez około setki wędkarzy szukających trocie dziennie to nie żaden nadmiar. Wychodzi po dwóch łowiących na kilometr, tyle samo, co na renomowanych i licencjonowanych łowiskach. Same zaś obiekty połowów są tak chimeryczne w braniach, że przełowienie legalnymi sposobami nigdy tej rzece nie zagrozi. Jeśli przyjąć, że efekty zarybień - 600 tysięcy wylęgu i narybku będą miały przeżywalność na poziomie 1% to do Iny rokrocznie wchodzi około 6000 tarlaków z samych zarybień. Do tego dochodzi coraz liczniejsza grupa ryb dzikich, dzięki lepszej ochronie naturalnego tarła. Wątpię, by wędkarze złowili w ciągu roku więcej, niż 1000 ryb, czyli mniej niż 20% stada. Naprzeciwko tego trzeba postawić fakt, że liczna rzesza turystów wędkarzy generuje realne dochody dla lokalnych społeczności, a wiec przysparza poparcia naszym wysiłkom na rzecz ochrony zasobów, a także podnosi świadomość na temat celowości zachowania naturalnych walorów rzek. Stąd osobiście uważam, że promowanie rzeki jest doskonałym początkiem przemiany społeczeństwa w spojrzeniu na nią, a o to nam przecież chodzi. Jeśli chcemy zwalczyć skutecznie kłusownictwo, to przede wszystkim musimy „odciąć” kłusoli od zbytu, a więc zredukować do minimum pobłażanie dla tego procederu. Chcemy ograniczać zabudowę rzek, musimy więc pokazać, że nasze sposoby „używania” rzek są bardziej opłacalne również dla lokalnych społeczności. Nie da się tego zrobić bez popularności.
Przemyślcie to koleżanki i koledzy, a przyznacie rację tym, którzy na rzecz tej promocji działają.
Artur Furdyna